Myślę, że dla większości myśliwych miesiąc wrzesień jest jednym z najbardziej wyjątkowych okresów w kalendarzu łowieckim. Dla mnie prawdziwym początkiem sezonu łowieckiego w Polsce jest początek sierpnia. Dla większości społeczeństwa jest to środek lata, wakacje czas urlopów, dla rolników w pełnym tego słowa znaczeniu jest to okres żniw, czas ogromu pracy, oraz czas przygotowania swoich pól do siewu ozimych zbóż. Dla nas myśliwych, początek sierpnia jest to apogeum sarnich amorów, czas rui, czas bardzo wyjątkowy dla koleżanek i kolegów po strzelbie szukających prawdziwych perełek pośród przenoszonych łanów zbóż na śródleśnych łąkach, czy leśnych zrębach. Przemierzają oni uroczyska w swoich obwodach z wabikiem w dłoni, lub zawieszonym na szyi, co jakiś czas zatrzymując się i wydobywając miły dla łyżki rogacza dźwięk piiii piiii piiiii. Jeszcze nie tak dawno temu Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, obchodzone 15 sierpnia było jednocześnie datą otwierającą sezon kaczych polowań, dziś w tym dniu możemy polować już tylko na grzywacze.
Z każdym kolejnym sierpniowym dniem, wieczory i poranki stają się coraz chłodniejsze, a dni wyraźnie krótsze. Na polach zostaje już tylko kukurydza, buraki, ziemniaki czy gryka, większość zbóż jest już zebrana, a ziarno „schowane” do spichlerzy. Ilekroć zasiadam na ambonie w tym pięknym czasie, chłonę każdym zmysłem to co daje nam natura. Szczególnie lubię intensywny zapach jaki zostawiają po sobie żniwa na długi czas po ich zakończeniu. W oczekiwaniu na watahę dzików, a być może jeszcze rogacza zaczynam bardzo intensywnie wsłuchiwać się w odgłosy kniei, czy gdzieś przypadkiem król polskich lasów nie wydobywa już pierwszych ryków, a raczej jak to początkiem rykowiska bywa nieśmiałego mruczenia.
Nie będę Was zanudzał swoimi przemyśleniami z roku myśliwego, bo to zapewne materiał na kolejny „artykuł” na blogu, którym pewnie niedługo po między porannym a wieczornym wyjściem za sudeckim, mazurskim czy pomorskim bykiem pozwolę sobie z Wami się podzielić.
Środa 6 września był dniem mojego przyjazdu do łowiska oddalonego o 400 km do mojego domu. W zasadzie czasu nie miałem zbyt dużo, bo w piątek musiałem już wracać. Pośpiech jak to mówi mój znajomy, jest dobry przy łapaniu pcheł, a nie podczas polowania. Świadomość, iż mam tak naprawdę tylko 4 wyjścia w poszukiwaniu selekcyjnego lub łownego byka, nie napawał optymizmem. Ogrom niepewności czy w ogóle zobaczę jelenie, lub usłyszę ich donośny ryk, potęgowała pogoda. W ciągu dnia słupek rtęci wędrował na 33 kreskę a w nocy za bardzo nie chciał pokazać wartości, która nas myśliwych w tym okresie najbardziej zadowala, zatrzymywał się na 18-19 kresce. Pogoda iście nie rykowiskowa, ale jak już przyjechałem to trzeba próbować. Na pierwsze wyjście wybrałem starą, już wysłużoną, ale całkiem sprawną ambonę na ścianie lasu. Zasiadłem wygodnie około godziny 18:00, i z największą uwagą zacząłem wsłuchiwać się w odgłosy sosnowego boru. Oprócz odstrzału na jelenia byka mogłem zapolować jeszcze na rogacza, dziki, oraz drapieżniki, jednak priorytetem pozostawał jeleń byk. Niestety panowała kompletna cisza. Gdzieś w oddali pojawiała się sarna koza ze swoim oseskiem, przy miedzy wesoło kicał szarak, a wzdłuż trzcinowiska, które rozciągało się na prawo od ambony sznurował przechera. Wabik jaki dziś zabrałem ze sobą średnio nadawał się do wabienia mykity, wszak nie słyszałem żeby na tubę służąca do wabienia byków ktoś przywabił lisa. Rudy rozbójnik poszedł na nocne łowy w znanym sobie tylko kierunku.
Około godziny 21 00 usłyszałem pierwszy w tym roku ryk jelenia. Długi, przeciągły ryk, w którym dało się wyraźnie wyczuć tęsknotę za płcią piękną, byk szukający łani. Niestety, godzina nie pozwalała już na oddanie strzału nie mówiąc już o obejrzeniu jelenia, poza tym był gdzieś głęboko w lesie za moimi plecami. Z upływem każdego kwadransa i postępującą nocą, odzywał się coraz częściej, aż około 22 00 zaczęli mu odpowiadać rywale. Do północy naliczyłem 4 ryczące byki. Po takim koncercie udałem się na kwaterę, z nadzieją, że ranek przyniesie oprócz doznań fonetycznych również te wizualne.
W łowisku byłem już kilka minut po 4 rano. niestety temperatura 18*C, oraz kompletna cisza utwierdziły mnie w przekonaniu że rykowiska tak naprawdę jeszcze nie ma, a nocne porykiwania były zapewne preludium do tego najpiękniejszego spektaklu. Oprócz kilku saren i borsuka powracającego z nocnej eskapady nie widziałem nic. Tak naprawdę zostały mi już tylko dwa wyjścia do łowiska, wieczorne i poranne, a później trzeba będzie wracać już do domu i planować kolejny wyjazd, być może w Mazurską knieje.
Przed wieczornym wyjściem, siedząc na tarasie kwatery w wygodnym fotelu rozmyślałem, w którą część łowiska się wybrać. Postanowiłem zasiąść na zwyżce, którą postawiłem dwa lata temu przy bagnie, pośrodku pięknego olsu. Samochód zostawiłem około 1 km od miejsca zasiadki, i powoli duktem leśnym bez zbędnego pośpiechu zmierzałem w stronę bagna. Wychodząc z lasu musiałem przejść skrajem 2, może 3 hektarowej śródleśnej łąki, która została skoszona prawdopodobnie kilka tygodni wcześniej. Trawa, która odbiła po pokosie sięgała do połowy łydki. Przez głowę przeleciał mi pewien plan. Gdy zacznie się robić już szaro, zejdę odrobinę wcześniej ze zwyżki, i w drodze powrotnej zajrzę, czy czasem zwierz tutaj nie żeruje. Siedząc na zwyżce, oprócz kąsających niemiłosiernie komarów i pływających w potoku bobrów nie widziałem żywego ducha. Panowała kompletna cisza, a temperatura powodowała, że chusteczką częściej wycieram pot z czoła niż podnosiłem lornetkę do oczu.
Około godziny 19:00 zszedłem z drabiny i ścieżką wzdłuż bagna obrałem kierunek powrotny z myślą zatrzymania się na dłuższa chwilę na mijanej wcześniej polanie. Gdy dochodziłem do skraju lasu, na środku łąki były dwie sarny, rogacz z kozą. Mimo ważnego upoważnienia dającego możliwość upolowania rogacza, nie zdecydowałem się na oddanie strzału do selekcyjnego widłaka. Stanąłem pod rozłożystym dębem, sztucer oparłem o pień i lornetką lustrowałem przedpole. Po kilku minutach, po drugiej strony polany, od strony bagna dobiegł mnie odgłos, jakże miły dla ucha myśliwego, wyraźny trzask złamanej gałęzi. Raczej byłem pewny, że to gruby zwierz, dziki lub jelenie, sarny poruszają się zdecydowanie ciszej. Nie upłynęło więcej niż 5 minut, a na ścianie lasu pojawił się piękny byk. Jeleń w promieniach zachodzącego słońca wygląda majestatycznie. Suknia cała mokra, błyszcząca od kropel rosy, ciemna wyraźna grzywa świadczyła, że byk nie jest najmłodszy. Jeleń powoli ciągnął przez łąkę w moją stronę. Był sam, bez łań, ani raz nie usłyszałem żeby swoim rykiem oznajmił swoja obecność. Co kilka kroków zatrzymywał się, skubał trawę, wybierał co lepsze ziołowe kąski. Miałem dużo czasu żeby dokładnie ocenić jego wieńce. Był to regularny niekoronny dziesiątak o masie wieńca 6-7 kg w wieku około 8-9 lat. Według zasad selekcji, której tak naprawdę stosowania ja nie rozumiem, ale to też temat na inny artykuł, jeleń nadawał się do odstrzału. Powoli schyliłem się po sztucer i pastorał, które były razem oparte o pień dęba. Byk nie był już dalej jak 100 m, gdy krzyż w lunecie oparł się dokładnie na jego łopatkach. Gdy pokazał idealnie połeć, zgiąłem wskazujący palec u prawej ręki. Suchy wystrzał poderwał stadko kaczek z bagna, a mój byk zrobił klasyczną rakietę i pędząc na oślep wprost w moim kierunku pokonał jeszcze 40 no może 50 m i spisał testament na śródleśnej łące.
Tak oto rozpocząłem rykowisko w 2023 roku i mam nadzieję że będę mógł dla Was jeszcze nie jedno wspomnienie z tegorocznego rykowiska zamieścić na łamach blogu Sudecka Ostoja.
Darz Bór Kamil